że śmiech Raskolnikowa zdawał się być całkowicie uzasadniony. Raskolnikow, który nie został jeszcze przedstawiony gospodarzowi stojącemu pośrodku pokoju i pytająco im się przyglądającemu, wyciągnął rękę i uścisnął jego dłoń. Wciąż zdawał się czynić wyraźnie płonne wysiłki, mające na celu stłumienie swojej wesołości, by móc mu się chociaż w dwóch czy trzech słowach zarekomendować.
Jednakże ledwie tylko zdołał doprowadzić swoją twarz do jako takiej powagi i coś powiedział. Nagle jakby odruchowo spojrzał na Razumichina, co sprawiło, że nie był w stanie się pohamować. Nastąpił wybuch powściąganego dotąd śmiechu.
Tym potężniejszy, im usilniej starał się nad swą wesołością zapanować. Niezwykła wściekłość, w jaką wpadł Razumihin, słysząc ten serdeczny śmiech, przydawała tej scenie pozór niekłamanego komizmu i, co najważniejsze, naturalności. Razumihin niechcąco pomógł mu wprowadzić.
Śmiech wygasał na ustach Raskolnikowa, który jakby na czas jakiś zapomniawszy, że wciąż trzyma swoją dłoń w dłoni gospodarza, zreflektował się jednak i czekał tylko na stosowny moment, w którym będzie mógł jak najzręczniej i jak najnaturalniej wyplątać się z kłopotliwego położenia. Razumichin, który do reszty już stracił głowę po przewróceniu stolika i rozbiciu szklanki, ponuro wpatrywał się w kawałki szkła. Splunął siarczyście. Po czym obróciwszy się na pięcie, podszedł do okna, gdzie z marsem na twarzy stanął odwrócony plecami do obecnych, udając, że obserwuje, co się dzieje na zewnątrz, choć tak naprawdę niczego nie był w stanie dostrzec. Porfiry Pietrowicz śmiał się i zapewne śmiałby się jeszcze długo.
Ale widać było, że najwyraźniej oczekuje jakiegoś wyjaśnienia. W kącie na krześle siedział Zamiotow, który wstał, gdy nadeszli goście i stojąc z przylepionym do wark uśmiechem, wyczekiwał co się stanie. Przyglądając się całej scenie ze zdumieniem, a nawet jakby niedowierzaniem, Raskolnikowi zaś wręcz z zakłopotaniem. Jeśli zaś chodzi o Raskolnikowa, ten niemile zaskoczony był obecnością tutaj Zamiotowa.
Proszę o wybaczenie. Zaczął. Wysłał usilnie pozorujące zakłopotanie.
Raskolnikow jestem. Ależ niech pan da sobie spokój. Bardzo mi miło. A sposób w jaki pan tutaj wszedł był wręcz czarujący.
A ten, to już nawet przywitać się ze mną nie chce? Ruchem głowy wskazał Razumichina. Na miły Bóg, doprawdy nie rozumiem, dlaczego on się tak na mnie wsi... ścieka. Idąc tutaj, powiedziałem mu tylko po drodze, że zachowuje się niczym jakiś Romeo.
I nawet udowodniłem, że tak jest. Poza tym, nic szczególnego między nami się nie wydarzyło. Świnia!
Powiedział nie odwracając się. Cię Razumihin najwyraźniej miał jakieś poważne powody, by o jedno słówko tak się rozgniewać. Roześmiał się Porfiry. Ty, sędzio śledczy, niech was wszystkich czarci porwą. Odciął mu Razumihin i nagle, roześmiawszy się z twarzą rozweseloną, jak gdyby nic nie zaszło, podszedł do Porfirego Pietrowicza.
Koniec i basta. Wszystkim nam rozum odjęło. Do rzeczy więc. Oto mój przyjaciel Rodion Romanowicz Raskolnikow, który po pierwsze wiele o tobie słyszał i zapragnął cię poznać, a po drugie ma do ciebie pewną niewielką sprawę. Ba, i Zamiotow tutaj?
A ty jak się tu znalazłeś? Czyżbyście się znali? Od dawna?
A to co znowu? Zatrwożył się Raskolnikow. Zamiotow jakby się skonfundował. Ale nie bardzo.
Wczoraj u ciebie się poznaliśmy. A więc, dzięki Bogu, jedno strapienie mam z głowy. Porfiry, przecież jeszcze w zeszłym tygodniu uporczywie błagałeś mnie wręcz, abym cię z nim poznał, a tu widzę, żeście się beze mnie zwąchali. Gdzie masz tytoń? Porfiry Pietrowicz ubrany był po domowemu.
Miał na sobie szlafrok, śnieżnej białości koszule i znoszone kapcie na nogach. Mógł mieć jakieś trzydzieści pięć lat, wzrostu mniej niż średniego, tłuściutki. Z lekko zaokrąglonym brzuchem.
Gładko wygolony, bez wąsów i bez bokobrodów. O krótko ostrzeżonych włosach na ogromnej, kulistej głowie. Z jakimś osobliwym, wypukłym zaokrągleniem na potylicy. W pulchnej, okrąglutkiej twarzy, z nieco zadartym nosem. O chorobliwej, żółtowoskowej cerze.
Było coś chwackiego. A nawet jakby szyderczego. Można by go uznać nawet za dobrodusznego, gdyby nie wyraz jego oczu, błyszczących jakimś wodnistym blaskiem i skrytych pod powiekami z niemal białymi rzęsami. Powiekami, którymi ustawicznie mrugał. Jakby porozumiewawczo.
Jakby ciągle puszczał do kogoś oko. Wyraz owych oczu dziwnie nie pasował do jego nieco zniewieściałej sylwetki i sprawiał, że wyglądał znacznie stateczniej niż mogłoby się to na pierwszy rzut oka wydawać. Porfiry Pietrowicz, gdy tylko usłyszał, że gość ma do niego sprawę, natychmiast poprosił go, by usiadł na kanapie. Sam zaś zajął miejsce na jej przeciwległym końcu i wbił wzrok w gościa, oczekując na niezwłoczne wyłożenie tej sprawy.
w owym intensywnym i na zbyt poważnym skupieniu, które już od pierwszej chwili działało przytłaczająco i deprymująco, szczególnie na kogoś, kto nie znał manier śledczego i zwłaszcza wtedy, jeśli ten ktoś przyszedł ze sprawą, jaka, jego zdaniem, była nieproporcjonalnie błaha do tak nadzwyczajnie okazywanej atencji. Była nieproporcjonalnie błaha do tak nadzwyczajnie okazywanej atencji. Raskolnikow jednak wyłożył swoją w krótkich i rzeczowych słowach, jasno i wyraźnie, z czego był tak wielce rad, że pozwolił sobie na dość wnikliwe przyjrzenie się Porfiremu. Porfiry Pietrowicz również na sekundę nie spuszczał z niego wzroku.
Razumiki. Usadowiwszy się naprzeciwko, przy tym samym stoliku, który niedawno przewrócił, z żywym zainteresowaniem i niecierpliwością przysłuchiwał się wywodom dotyczącym sprawy. Co chwilę spoglądając to na jednego, to na drugiego, w czym może trochę przesadzał. Dureń.
Rugnął go w duchu Raskolnikow. Powinien pan napisać podanie na policję. Rzekł do niego urzędowym tonem Borfiry.
Że dowiedziawszy się o takim to a takim przestępstwie, to znaczy o zabójstwie, prosi pan z kolei, by powiadomiono sędziego śledczego, któremu została powierzona ta sprawa, że takie to a takie rzeczy są pana własnością i pragnie je pan wykupić, czy coś w tym rodzaju. Zresztą w komisariacie ułożą już panu pismo odpowiednio. Kiedy właśnie chodzi o to, że w chwili obecnej...
Raskolnikow starał się sprawiać wrażenie człowieka zakłopotanego. Nie mam pieniędzy. I nawet takich drobiazgów nie mogę.
Widzi pan, teraz chciałbym jedynie zgłosić, że te rzeczy są moje i jak tylko będę przy gotówce, to nie ma znaczenia. Porfiry obojętnie przyjąć. Właściwie, jeśli pan zechce, może pan wystosować takie oświadczenie bezpośrednio do mnie. Mniej więcej następującej treści, że zawiadamia mnie pan o czymś takim, deklarując równocześnie, że takie to, a takie rzeczy są pańską własnością i prosi pan... Na zwykłym papierze?
Pospiesznie przerwał mu Raskolnikow, znowu dla podkreślenia jak istotna jest dla niego kwestia kosztów. Na najzwyklejszym! I nagle Porfiry Pietrowicz obrzucił go, bez skrępowania ironicznym spojrzeniem. Potem zmrużywszy oczy, jakby do niego mrugnął. Zresztą całkiem możliwe, że tak się tylko Raskolnikowi wydawało, ponieważ trwało to nie dłużej niż okamgnienie.
W każdym razie coś takiego miało miejsce. Raskolnikow gotów był, przysiąc, że tamten mrugnął do niego. Czart tylko jeden wiedział dlaczego.
Wie. Przemknęło mu przez głowę lotem błyskawice. Przepraszam, że zajmuję pański czas takimi błahostkami. ciągnął dalej, udając, że zbity jest nieco z pantałyku.
Rzeczy moje są nie więcej warte niż pięć rubli. Jednakże dla mnie mają szczególny walor, jako serdeczny znak pamięci osób, od których je dostałem. Przyznaję więc, że jak tylko się dowiedziałem, bardzo się wystraszyłem. To dlatego tak się zapyżałeś wczoraj, gdy Zosimow wygadał, że porfiry zastawców przesłuchuje.
Strącił Razumichin. Mając w tym najwyraźniej jakiś zamiar. Tego było już za wiele. Raskolnikow nie wytrzymał i rzucił w jego kierunku wściekłe spojrzenie swoich błyszczących od gniewu czarnych oczu. Natychmiast jednak się opanował.
Coś mi się zdaje, bracie, że się ze mnie naigrawasz. Zwrócił się do niego ze zręcznie pozorowaną irytacją. Zgadzam się, że być może zbytnio się trzęsę nad czymś, co w twoich oczach nic nie jest warte.
Nie wolno mnie jednak tylko z tego powodu uważać za egoistę, czy też chciwca, że te dwa marne przedmiociki mają dla mnie ogromną wartość. Już ci przecież mówiłem, że ten srebrny zegarek kopiejkowej wartości to jedyna pamiątka jaką mam po ojcu. Można sobie dworować, ale do mnie matka przyjechała.
Mówiąc to, nagle odwrócił się do Porfirego. I jeśli dowiedziałaby się, czym prędzej odwrócił się znowu do Razumichina. Wiele wysiłku wkładając w to, by głos mu odpowiednio zadrżał. Że zegarek ten został sprzedany, to przysiąc mogę, że ogarnęłaby je czarna rozpacz.
Te kobiety... Ależ wcale tak nie myślałem. Nie o to mi chodziło. Zupełnie co innego miałem na myśli.
Wołał zmartwiony Razumihin. Czy dobrze to wypadło? Czy aby naturalnie wyszło? Czy nie przesadziłem? Zastanawiał się w duchu Raskolnikow.
Dlaczego powiedziałem Ach, te kobiety! Matka do pana przyjechała? Upewnił się Nie wiedzieć czemu.
Porfiry Pietrowicz. Tak. Kiedyż to? Wczoraj wieczorem. Porfiry milczał, jakby się nad czymś zastanawiając.
Pańskie rzeczy w żadnym wypadku nie przepadną. Powiedział spokojnie i rzeczowo. Przecież ja już od dawna tutaj na pana wyczekuję.
I jak gdyby nic? podsunął popielniczkę Razumichinowi, który bezceremonialnie strącał popiół na dywan. Raskolnikow drgnął, ale porfiry za aferowany popiołem z papierosa Razumichina. Jakby nie zwracał na niego uwagi. Jak to?
Co znaczy... Wyczekuję. Czyżbyś wiedział, że on tam fantę przynosił? Zawołał Razumichin. Porfiry Pietrowicz zwrócił się bezpośrednio do Raskolnikowa.
Pańskie oba przedmioty, pierścionek i zegarek, były u niej zawinięte w jeden papierek. na którym napisane było ołówkiem pana nazwisko, podobnie jak dzień i miesiąc, kiedy je od pana dostała. I tak dobrze pan zapamiętał moje nazwisko?
Kwaśno uśmiechnął się Raskolnikow, starając się patrzeć mu prosto w oczy. Jednakże nie wytrzymał i nagle dodał. To, co teraz powiedziałem, powiedziałem wyłącznie dlatego, że przypuszczalnie zastawców było bardzo wielu i na pewno trudno było ich wszystkich zapamiętać.
A pan mimo to wszystkie nazwiska ma w pamięci. I... Głupi.
Jak partacz. Za dużo powiedziałem. Wszystkich zakładców już znamy. Właściwie to tylko pan jeden nie raczył się dotąd zgłosić. Rzekł Porfir z ledwie uchwytną ironią w głosie.
Czułem się trochę niezdrów. O tym też myślałem. Słyszałem nawet, że był pan czymś niezwykle poruszony. Chyba teraz też pan z bladu. Wcale nie jestem blady.
Wręcz przeciwnie, cieszę się jak najlepszym zdrowiem. Odparł opryskliwie rozgniewany Raskolnikow, nagle zmieniając ton. Złość w nim kipiała, a on nie potrafił jej stłumić.
On przecież w złości mógł. mogę się wygadać. Przemknęło mu przez głowę. Dlaczego oni mnie tak dręczą? Czuł się trochę niezdrów.
Podchwycił Razumihin. Też powiedział. Do wczoraj nieprzytomny leżał i gadał od rzeczy.
Wyobraź sobie Porfiry. Ledwie na nogach mógł ustać. A jak tylko wczoraj wyszliśmy od niego, to znaczy ja i Zosimow, ubrał się, cichcem wymknął się i swawolił gdzieś niemal do północy, przy czym powiadam ci, wstaniełem W stanie absolutnej utraty przytomności. Możesz sobie to wyobrazić? Czyżby naprawdę w stanie absolutnej utraty przytomności?
Niech pan będzie tak łaskaw i opowie. W jakiś zniewieściały sposób Porfiry pokręcił głową. Bzdury plecie. Niech pan mu nie wierzy. A zresztą...
Pan i tak nie wierzy. Wyrwało się Raskolnikowi, który ze złości stracił panowanie nad sobą. Porfiry jednakże udał, że tych dziwnie brzmiących słów nie dosłyszał.
Przecież tylko maligna mogła spowodować, że w takim stanie wyszedłeś. Czyż nie mam racji? gorączkował się Razumihin.
Po co wyszedłeś z domu? Co cię do tego pchnęło? I dlaczego właśnie ci chcę?
Czy tak postępuje człowiek w pełni przytomny? Teraz, gdy niebezpieczeństwo już minęło, mogę ci to powiedzieć prosto w oczy. Uprzykrzali mi się oni wczoraj setnie. Odezwał się nagle Raskolnikow do Porfirego z jakimś nachalnie, wyzywającym uśmieszkiem na ustach. Uciekłem więc od nich mieszkanie wynająć, aby mnie więcej nie nachodzili i kupę pieniędzy ze sobą zabrałem.
Obecny tu pan Zamiotow był świadkiem, że miałem przecież te pieniądze. I niech pan powie, panie Zamiotow, by wreszcie rozstrzygnąć ten spór. Czy byłem wczoraj w stanie absolutnej utraty przytomności?
W owej chwili najchętniej udusiłby Zamiotowa. Zarówno jego spojrzenie, jak i milczenie niewiele dobrego wróżyły. Wedle mnie mówił pan całkiem rozumnie, a nawet przebiegle, tylko rozdrażniony był ponad miarę.
Sucho oświadczył Zamiotow. A dzisiaj znowu, opowiadał minikodem Fomicz, wtrącił Porfiry Pietrowicz, że widział pana wczoraj, a było już... Bardzo późno.
W mieszkaniu pewnego urzędnika, którego stratowały konie. Właśnie, skoro już o tym urzędniku mowa podchwycił Razumikin. Czy nie zachowywałeś się u tego urzędnika jak wariat? Ostatnie pieniądze oddał wdowie na pogrzeb.
Zachciało ci się przyjść z pomocą. Dałbyś piętnaście, no dwadzieścia, ale choć trzy ruble byś sobie zostawił. A tu całe dwadzieścia pięć wywalił. A może gdzieś jakiś skarb znalazłem?
O czym jeszcze nie wiesz? Od wczorajszego wieczoru zebrało mi się po prostu na szczodrość. A pan Zamiotow wie, że znalazłem skarb.
Pan zaś... Niech wybaczy. Bardzo proszę.
Drżącym głosem rzekł do Porfirego. Że takimi głupstwami zawracam panu głowę. Od dobrej pół godziny.
Zapewne ma mnie pan już dość. Co też pan mówi? Przeciwnie.
Wręcz przeciwnie. Gdyby pan wiedział, jak bardzo mnie pan interesuje. Z największą ciekawością patrzę i słucham pana. Muszę panu wyznać, że jestem szczęśliwy, szczęśliwy.
Bo wreszcie raczył pan mnie odwiedzić. Dałbyś choć trochę herbaty. W gardle zaschło.
krzyknął Razumihin. Wspaniała myśl. Może i panowie się napiją?
A może chcesz przed herbatą... A może chcesz przed herbatą napić się czegoś mocniejszego? Ruszaj! Porfiry Pietrowicz wyszedł, by wydać polecenie służby w sprawie herbaty.
Myśli kłębiły się w głowie Raskolnikowa. Był straszliwie zdenerwowany. Najistotniejsze jest to, że niczego nie ukrywa i nie zamierza się ze mną Ceregiewić.
Z jakiego to niby powodu, skoro mnie wcale nie znasz, rozmawiałeś o mnie z Nikodemem Fomiczem? Nawet im już się nie chce skrywać, że tropią mnie niczym sfora psu. Całkiem otwarci już mi w gębę plują. Aż zadrżał z wściekłości. Uderzcie wprost, a nie bawcie się ze mną jak kot z myszką.
To niegrzeczne, Porfiry Pietrowiczu, bo skąd pan wie, że pozwolę wam na to? Wstanę i cisnę wam w mordy całą prawdę i zobaczycie wtedy, w jakiej mam was pogardzie. Brakowało mu tchu w piersiach.
A jeśli mi się tylko tak zdaje? A co jeśli jest... to tylko sprawa mojej wyobraźni i złość mnie ogarnia z powodu braku doświadczenia, że nie potrafię swojej podłej roli udźwignąć. Być może w tym, co mówią, nie ma żadnego szczególnego zamiaru. Ich słowa są z pozoru jak najzwyklejsze.
Jednakże coś się pod nimi kryje. Niby brzmią najnormalniej w świecie. Ale coś w tym musi przecież być.
Dlaczego wyraził się tak poufale? U niej? Dlaczego Zamiotow dorzucił, że mówiłem przebiegle?
Dlaczego wypowiedział to takim tonem? Tak, właśnie ton jest tutaj ważny. Ale przecież Razumihin, który siedział tuż obok...
Nie odniósł takiego wrażenia. Ten poczciwy matą niczego jednak nigdy nie zauważył. Znowu mam gorączkę.
Mrugnął do mnie porwiry przed chwilą? Czy też nie? Na pewno nie. Nonsense. Bo niby dlaczego miałby do mnie puszczać oko?
Chcą, by mi nerwy puściły. Czy też tylko tak drażnią się ze mną? Albo wszystko to jest wytworem mojej wyobraźni.
Albo oni wiedzą. Nawet Zamiotow jest wobec mnie obcesowy. Ale czy tak jest w istocie? Zamiotow w ciągu nocy wszystko sobie przemyślał. Przeczuwałem, że zmieni zdanie.
Przecież on tutaj jest swój. A ja jestem intruzem, który zjawił się po raz pierwszy. Porfiry nie uważa go za gościa. Siedzi przecież odwrócony do niego plecami.
Porfiry nie uważa go za gościa. Siedzi przecież odwrócony do niego plecami. Zwąchali się. I to ja jestem powodem, że się skumali.
Na pewno zanim tu weszliśmy, o mnie rozmawiali. Czy wiedzą, że byłem wczoraj w tamtym mieszkaniu? Niech by już szybciej! Gdy powiedziałem, że wczoraj wyszedłem szukać lokum do wynajęcia, puścił to mimo uszu.
Nie podjął tematu. Sprytnie o tym wynajęciu napomknąłem. Na pewno się jeszcze przyda. W gorączce się po ulicach wałęsałem.
Niech im będzie! Niech im będzie! Dokładnie wie, co w ciągu całego wczorajszego wieczoru robiłem. Ale tego, że matka przyjechała, nie wiedział.
A ta wiedźma nawet datę ołówkiem napisała. Blefujecie. Nie dam się.
Przecież wszystko to nie są jeszcze dowody, lecz tylko domniemania. Proszę bardzo, przedstawcie mi dowody. Wizyta w tamtym mieszkaniu też nie jest dowodem. Wiem, jak z wami rozmawiać. Czy jednak o mojej wizycie w tamtym mieszkaniu wiedzą?
Nie wyjdę stąd, dopóki się nie dowiem. Po co tu w ogóle przyszedłem? Teraz wściekam się na samego siebie i to jest jedyny fakt. Ach, jak już jestem zdenerwowany. A może to i lepiej.
Można to zwalić na chorobę. Stara się mnie wybadać. Będzie usiłował zbić z tropu.
Po co tu przyszedłem? Myśli te lotem błyskawicy przemykały przez jego głowę. Porfiry Pietrowicz niebawem wrócił. Sprawiał wrażenie rozweselonego.
He, bracie, bodaj wczorajszy popijawię u ciebie. Głowa mi pęka. Jakiś całkiem jestem rozkojarzony. Zaczął zupełnie innym tonem, zwracając się z uśmiechem do Razumichina.
A czy chociaż było ciekawie? Jak wiesz, w najbardziej interesującym momencie musiałem wyjść. Kto był górą w tym sporze?
Jasne, że nikt. Dotknęliśmy odwiecznych problemów i zabrnęliśmy w ślepą uliczkę. Wyobraź sobie, Rodia, na czym im wczoraj zszedł cały wieczór. Na zastanawianiu się nad tym, czy istnieje w ogóle coś takiego jak przestępstwo, czy też nie, powiedziałem im, że powariowali.
A czyż to takie dziwne? Najzwyklejszy problem społeczny. Odparł wyraźnie rozluźniony Raskolnikow.
Kwestia jednak postawiona była nieco inaczej. Zauważył Porfiry. Masz rację. Niezupełnie tak. Natychmiast zgodził się z nim Razumihin.
Jak zwykle podekscytowany i skory do kontynuowania dyskusji. Drogi Rodionie, posłuchaj i wypowiedz swoje zdanie. Bardzo pragnę je poznać. Wczoraj ze skóry wręcz wychodziłem dyskutując z nimi, czekając na ciebie.
Opowiadałem im przecież o tobie, sądziłem, że przyjdziesz mi w sukurs. Zaczęło się od stanowiska socjalistów. Stanowiska wiadomego.
Przestępstwo. To nic innego jak tylko protest przeciwko nienormalnym stosunkom panującym w społeczeństwie. I na tym koniec, gdyż żadne inne przyczyny nie wchodzą w rachubę.
Przeinaczasz! zawołał Porfiry Pietrowicz. Najwyraźniej się ożywił i spoglądając na Razumichina co chwila się uśmiechał, czym jeszcze bardziej go prowokował.
Nic innego nie wchodzi w rachubę! zaperzył się Razumichin. Nie przekręcam!
Możesz przeczytać to w ich książkach. Wedle nich jest tak dlatego, że środowisko demoralizuje. I nic więcej. To jest ich ulubiony slogan.
Stąd prosty wniosek, że jeśli zorganizować społeczeństwo w sposób normalny, to od razu znikną wszelkie przestępstwa, albowiem nie będzie przeciwko czemu protestować i wszyscy w jednej chwili staną się porządni. Natura człowieka nie bierze się pod uwagę. Naturę się wyłącza, natura jest całkowicie zbędna.
Ich zdaniem to nie ludzkość, ukształtowawszy się ostatecznie ustrojowo drogą żywego, historycznego procesu. Sama przez się przeobrazi się wreszcie w normalne społeczeństwo. Lecz przeciwnie, system społeczny, który wyszedł z głowy jakiegoś matematyka, natychmiast odmieni całą ludzkość i w jednej chwili uczyni ją sprawiedliwą i bezgrzeszną.
Zanim owa ludzkość osiągnie to drogą jakichkolwiek naturalnych przemian, a więc z pominięciem żywego, historycznego procesu. Dlatego też oni tak instynktownie nie cierpią historii. Same skandale i nonsensy zawiera, a wszystko to wyłącznie głupotą tłumaczą.
Stąd tak nienawidzą żywego, historycznego przebiegu dziejów. Im niepotrzebne są żywe dusze. Żywej duszy niezbędne jest życie. Żywa dusza nie podporządkowuje się prawom mechaniki. Żywa dusza jest nieufna.
Żywa dusza jest konserwatywna. A tutaj martwotom zalatuje. Można coś takiego wykonać z kauczuku.
Nie będzie żywe, ale za to bez woli, za to niewolniczo podporządkowane. Nie zbuntuje się. W rezultacie wszystko sprowadzone zostało do rozplanowania korytarzy i stal w falansterze i postawienia jego murów. Falanstery są gotowe, lecz wasza natura nie jest jeszcze gotowa. Łaknie życia.
Swojego życiowego procesu jeszcze nie doprowadziła do końca. Za wcześnie jej na cmentarz. Z pomocą samej wyłącznie logiki.
Praw, natury... Nie przeskoczysz. Logiką rządzi prawo trylematu. A przesłanek przecież...
Może być milion. Odrzucić ten milion. To wszystko sprowadzić do kwestii komfortu. To najprostszy sposób rozwiązania tego zadania. Rzecz jasna nęcący, gdyż...
Myśleć nie trzeba. Bo najważniejsze jest to... że myśleć nie trzeba.
Wszelkie tajemnice bytu mieszczą się na dwóch zadrukowanych arkusikach. Proszę, jak się zapalił, gadaj jak najęty. Trzeba by mu gębę siłą zamknąć.
Śmiał się Porfiry. Niech pan sobie wystawi. Zwrócił się do Raskolnikowa. Że podobnie było wczoraj wieczorem, w jednym pokoju sześciu jego mościów, dobrze uprzednio podochoconych ponczem, gadających równocześnie.
Czy może pan sobie wyobrazić hałas, jaki tam panował? Nie, mój bracie, mylisz się. Środowisko odgrywa wielkie znaczenie w popełnianiu przestępstw.
Mogę ci to udowodnić. Wie mi bez ciebie, że tak jest. Powiedz mi zatem, czy gwałtem dokonanym przez czterdziestoletniego mężczyznę na dziesięcioletniej dziewczynce można obarczyć środowisko? Ściśle rzecz biorąc...
Tak. Z jakąś niezwykłą powagą powiedział Porfiry. Krzywdą wyrządzoną dziewczynce łatwo, a nawet bardzo łatwo jest obwinić środowisko.
Razumihin wpadł w furię. Chcesz? To ci to zaraz udowodnię.
Że albinosem jesteś wyłącznie dlatego, że dzwonnica Jana Wielkiego ma trzydzieści pięć sążni wysokości i dowód mój będzie klarowny, precyzyjny, progresywny. A nawet zabarwione liberalizmem. Podejmuje się tego.
Załóżmy się. Przyjmuje zakład. Posłuchajmy więc, panowie, jak tego dowiedzie.
Do czarta, z wszystkiego byś sobie tylko żarty stroił. Krzyczał Razumichin, zerwawszy się i machnąwszy ręką. Przecież z tobą w ogóle nie można rozmawiać.
Wszystko to mówi mnie na złość. Ty go jeszcze nie znasz, Rodionie. I wczoraj też stanął po stronie zwolenników tego poglądu, tylko po to, żeby z wszystkich durniów zrobić.
Boże kochany, żebyś wiedział, co on wczoraj wygadywał. A jak oni się cieszyli. Całymi tygodniami potrafi najrozmaitsze głupoty pleść. W zeszłym roku starał się w nas wmówić, że chce zostać mnichem.
Przez dwa miesiące karmił nas tą bajeczką. Niedawno zaczął nas znowu przekonywać, że ma zamiar się ożenić i wszystko jest już gotowe do ślubu. Nawet sobie frak uszył. Niektórzy to już mu i życzenia na nową drogę życia składali.
A tymczasem ani o narzeczonej, ani o weselu nie śniło mu się nawet. Wszystko zmyślił. A tu się mylisz.
Frak sprawiłem sobie wcześniej. I właśnie uszycie tego nowego fraka nasunęło mi myśl, by sobie z was wszystkich zażartować. Czy istotnie jest pan aż takim komediantem?
Zapytał obce Sowa Raskolnikow. A pan myśli, że nie? Niech pan tylko poczeka. Pana też uda mi się nabrać. Nie, panu, to powiem wyłącznie prawdę.
Właśnie teraz, gdy mówiliśmy tutaj o różnych przestępstwach środowisku, molestowaniu dziewczynek, przyszedł mi na myśl pewien pański artykulik, który wydał mi się kiedyś bardzo interesujący. O, przez... Następstwie.
Czy jak tam... nie pomnę już tytułu. Dwa tygodnie temu miałem przyjemność przeczytać go w periodiczeskoj rieczi. Mój artykuł? W periodiczeskoj rieczi?
Zdziwił się Raskolnikow. Rzeczywiście, pół roku temu, gdy porzuciłem uniwersytet, napisałem pewien szkic, ale zaniosłem go do gazety Jerzenie Dielnaja Riecz. A nie do Periodi Czeskoj. Ale światło dzienne ujrzał w Periodi Czeskoj.
Bo Jerzyniedielna Jarięcz przestała wychodzić. Dlatego go nie wydrukowano. To prawda.
Ale przestawszy samodzielnie istnieć, Jerzyniedielna Jarięcz połączyła się z pismem Periodi Czeskaja Riecz i właśnie wtedy pański artykulik dwa miesiące temu ukazał się w Periodi Czeskoj Rieczi. Pan o tym nie wiedział? Raskolnikow istotnie o tym nie wiedział. Niechżeż się pan zmiłuje. Przecież panu należy się za ten artykuł honorarium.
Podziwiam pański charakter. Żyje pan jak pustelnik i nawet tym, co pana bezpośrednio dotyczy, się nie interesuje. Stwierdzam tylko fakt.
Brawo, Rodia. Ja także tego nie wiedziałem. Zawołał Razumichin.
Dzisiaj jeszcze wpadnę do czytelni i poproszę o ten numer. Dwa miesiące temu. Nie pamiętasz daty?
Wszystko jedno. Znajdę! A to ci sztuka!
I nawet słowem nie napomknął. Z czego pan wnioskuje, że to był mój artykuł? Przecież sygnowany był inicjałem. Tego, że jest pan jego autorem.
Dowiedziałem się przypadkowo i to dopiero kilka dni temu. Od redaktora. To mój znajomy. A artykuł mnie bardzo zainteresował.
O ile sobie przypominam, rozważania moje dotyczyły psychologicznej kondycji przestępcy w trakcie popełniania występku. Tak. Twierdzi pan, że aktowi popełnienia przestępstwa zawsze towarzyszy choroba. Nader oryginalne.
Jednakże mnie osobiście nie ten fragment pańskiego artykuliku zaciekawił najbardziej. lecz pewna myśl którą rzucił pan pod koniec rozprawki niestety tylko mimochodem i którą formułuje pan nieco enigmatycznie krótko mówiąc jeśli pan sobie przypomina niejako aluzyjnie napomyka pan że istnieją na świecie pewne jednostki które mogą To znaczy nawet nie tyle mogą, co mają absolutne prawo do popełniania wszelkich bezeceństw i wykroczeń i że ich jakoby kodeks karny nie obowiązuje. Raskolnikow uśmiechnął się na to najwidoczniej rozmyślne wypaczenie jego idei.
Jak to? Co takiego? Prawo do przestępstwa?
Ależ chyba nie tłumaczy się tego wpływem środowiska. Z niejakim zalęknieniem dopytywał się Razumihin. Nie, absolutnie nie, odpowiedział mu Porfiry. Cała rzecz w tym, że w tej swojej sprawie dzieli on wszystkich ludzi na zwykłych i niezwykłych. Zwykli powinni żyć w podporządkowaniu i nie wolno im przekraczać prawa tylko dlatego, posłuchaj uważnie, że są zwykli.
Niezwykłym natomiast wolno dokonywać wszelkich przestępstw i przekraczać każde prawo tylko dlatego, że są niezwykli. Tak to zdaje się pan Ująj, jeśli się nie mylę. Jak to?
Niemożliwe, by on coś takiego napisał! wyszeptał zdumiony Razumihin. Raskolnikow znowu się uśmiechnął. Od razu zrozumiał w czym rzecz i do czego tamten zmierzał. Pamiętał przecież swój artykuł.
Postanowił przyjąć wyzwanie. Trochę inaczej jest u mnie. Zaczął naturalnie i skromnie.
Chociaż... Muszę przyznać, oddał pan moją myśl niemal dokładnie. A jeśli pan chce, to całkiem dokładnie.
Zgoda na to, że tamten uczynił to całkiem dokładnie, sprawiała mu, zdawało się, szczególną przyjemność. Różnica tkwi jedynie w tym, że ja wcale nie domagam się tego, by ludzie niezwykli koniecznie musieli, czy też byli zobowiązani do popełniania samych tylko bezeceństw, jak się pan wyraził. Wydaje się, że takiego artykułu nie pozwolono by mi wydrukować. Po prostu napomknąłem, że niezwykła jednostka ma prawo. To znaczy nie jakieś...
oficjalne prawo, lecz prawo decydowania we własnym sumieniu, by usuwać pewne przeszkody i to jedynie w takim przypadku, gdy realizacja jej idei niekiedy zbawiennej, być może, dla całej ludzkości. Tego wymaga. Był pan łaskaw powiedzieć, że artykuł mój był nieco enigmatyczny.
Gotów jestem w miarę moich możliwości wyjaśnić panu. I być może nie mylę się, zakładając, że pan właśnie tego ode mnie oczekuje, a więc proszę bardzo. Moim zdaniem, gdyby odkrycie Keplera i Newtona na skutek różnych kombinacji w żaden inny sposób nie mogły stać się dostępne całej ludzkości, jak tylko przez usunięcie jednej osoby, dziesięciu, stu, może i więcej osób, które bądź niechętne byłyby temu odkryciu, bądź stały na przeszkodzie w jego rozpowszechnianiu.
To Newton miałby prawo, a wręcz obowiązek, usunąć tę dziesiątkę czy też setkę istnień ludzkich, by swoje odkrycie udostępnić całemu człowieczeństwu. Nie należy jednak z tego wyciągać wniosku, że Newton miałby prawo zabijać kogo mu się żywnie podoba. Każdego przechodnia, każdego kto tylko nawinie mu się pod rękę.
Czy też kraść każdego dnia na targu. O ile sobie przypominam, to dalej rozwijam w swoim artykule myśl, że wszyscy, choćby na przykład prawodawcy i uszczęśliwiacze ludzkości, poczynając od starożytnych, A więc wszyscy owi Likurgowie, Solonowie, Mahomeci, Napoleonowie i inni, co do jednego byli przestępcami już choćby tylko dlatego, że wprowadzając nowe prawodawstwo niszczyli tym samym stare, ustanowione przez przodków i święcie przestrzegane przez społeczeństwo, co było rzeczą normalną. Nie cofali się przy tym przed rozlewem krwi.
Nikiedy całkowicie niewinnej i walecznie ofiarowanej w obronie starego prawa. Jeśli tylko mogło im się to do czegoś przydać. Charakterystyczne jest również i to, że w swej większości wszyscy ci dobroczyńcy i uszczęśliwiacze ludzkości szczególnie obarczeni są właśnie rozlewem krwi.
Krótko mówiąc, doszedłem do konkluzji, że wszyscy ludzie, a nie tylko ci najwięksi, lecz właśnie wszyscy, którzy mają coś nowego do powiedzenia, jeśli chcą się wydobyć z kolejnej przeciętności, bezwzględnie. względnie powinni być z natury swojej przestępcami, mniejszymi lub większymi, rzecz jasna. Inaczej trudno będzie się im wydostać z owej kolejny.
Natrwanie w niej zaś oczywiście przystać nie mogą, gdyż również nie pozwala im na to ich natura. A od siebie mogę dodać, że nie tylko nie powinni na to przystać, lecz ich obowiązkiem jest tego nie robić. Krótko mówiąc, sami widzicie, panowie, że jak dotąd niczego nowego w mojej rozprawce nie ma. Tysiące razy o tym już pisano i również tysiące razy rozprawiano, co się zaś tyczy mojego podziału ludzi. zwykłych i niezwykłych, to zgadzam się, że jest on dość samowolny.
Ale rzecz przecież nie w dokładności przytoczonych cyfr, przy których upierać się nie będę. Wierzę jedynie w słuszność mojej zasadniczej myśli, a jest ona taka, że ludzie wedle praw natury dzielą się ogólnie biorąc na dwie kategorie. Niższą. Ludzie zwykli. To znaczy, jeśli można się tak wyrazić, na materiał, który służy wyłącznie do płodzenia sobie podobnych osobników i ludzi właściwych, to znaczy takich, którzy posiadają dar czy talent.
Powiedzenia w środowisku swoim nowego słowa. Pod kategorii tutaj rozumie się jest nieskończona ilość, jednakże cechy rozpoznawcze obu kategorii są dość wyraziste. Pierwsza kategoria, czyli materiał.
To mówiąc ogólnie, ludzie z natury swojej konserwatywni, przyzwoici, żyjący w posłuchu i przyzwyczajeni do posłuchu, moim zdaniem obowiązani są słuchać, a ponieważ jest to ich powinnością, nie ma w tym nic poniżającego. Drugą kategorię stanowią ci, którzy łamią prawo. Uzurpatorzy albo też osobnicy ze skłonnościami do destrukcji, sądząc po ich możliwościach. Przestępstwa tych ludzi rzecz jasna są względne...
Wielorakie. Najczęściej domagają się oni w najrozmaitszych manifestach zniszczenia tego, co teraźniejsze, w imię czegoś lepszego. Jeśli ktoś taki w celu zrealizowania swojej idei będzie musiał pójść choćby po trupach oraz przelać morze krwi, to moim zdaniem może w swoim sumieniu udzielić sobie na to przyzwolenia.
Ale podkreślam, na co proszę zwrócić uwagę, tylko w takich rozmiarach, jakie potrzebne są do urzeczywistnienia jego idei. Jedynie w takim sensie mówię w swoim artykule o jego prawie do przestępstwa. Jak pan pamięta, wszystko u mnie zaczęło się od rozważań czysto prawniczych. Zresztą nie ma czym znowu tak się niepokoić. Masy prawie nigdy nie przyznają takim osobnikom ich prawa.
Rozstrzeliwują ich i wieszają. Chyba częściej się ich wiesza niż do nich strzela. I tymi całkowicie sprawiedliwymi aktami spełniają swoją konserwatywną powinność.
Z tym jednakże, że następne pokolenia, wywodzące się z tych samych mas, stawiają straconych na piedestale i otaczają czcią. Większą lub mniejszą. Ci z pierwszej kategorii to władcy teraźniejszości.
Ci z drugiej przyszłości. Pierwsi zabiegają o bezpieczeństwo świata i pomnażają jego liczebność. Drudzy popychają świat naprzód i wiodą go do celu. I jedni i drudzy mają zupełnie takie samo prawo do istnienia.
Krótko mówiąc, u mnie wszyscy mają równoważne prawa i... Vive la guerre éternelle. aż do Nowej Jerozolimy.
Rzecz jasna. A więc mimo wszystko w Nową Jerozolimę pan wierzy? Wierzę.
Odparł z mocą Raskolnikow. Zarówno jednak mówiąc te słowa, jak też w trakcie swojej długiej oracji. Patrzył w dół. Wybrawszy sobie jeden punkcik na dywanie. I...
i... w Boga pan wierzy? Proszę wybaczyć moją ciekawość. Wierzę. Znowu potwierdził raskolnik.
Pozwoli pan jednak... Wrócił do poprzedniego tematu. Wszak nie wszyscy oni kończą na szafocie. Niektórzy z nich... Przeciwnie.
Triumfują za życia. O tak. Niektórym się to zdarza i wtedy... Sami zaczynają posyłać na szafot. Jeśli trzeba.
Zresztą sam pan wie, że najczęściej tak właśnie bywa. Pańskie spostrzeżenie jest niezwykle trafne. Dziękuję panu. Niech mi pan jednak powie, w jaki sposób odróżnić tych niezwykłych od zwykłych? Czyżby rodzili się z jakimiś szczególnymi znakami?
Pytam o to dlatego, że potrzebna jest tutaj absolutna nieomylność. że się tak wyrażę, jeśli chodzi o ich zewnętrzną rozpoznawalność. Proszę mi darować tą naturalną troskę człowieka praktycznego i prawomyślnego.
Ale czy nie należałoby dla nich wprowadzić na przykład jakichś uniformów, czy kazać im nosić specjalne znaczki? A może po prostu wypalać im jakieś piętna? Bo musi się pan zgodzić.
Że zamieszanie byłoby straszliwe, gdyby jakiś osobnik należący do pierwszej kategorii uznał nagle, że należy do grona tych z drugiej i zacząłby usuwać wszelkie przeszkody. Jak pan nader fortunnie to określił. Coś takiego nawet często się zdarza. To pańskie spostrzeżenie jest jeszcze trafniejsze od poprzedniego. Dziękuję, uniżenie.
Nie ma potrzeby. Niech pan jednak weźmie pod uwagę, że pomyłka możliwa jest wyłącznie ze strony pierwszej kategorii. To znaczy, że ze strony zwykłych ludzi. Jak ich być może. Niezbyt fortunnie nazwałem.
Mimo wrodzonych im skłonność do posłuchu, skutkiem pewnej swawolności, jaką obdarzyła ich natura, a jak jej nie poskąpiła nawet krowie. Wielu z nich uwielbia podawać się za ludzi prawdziwych. postępowych, uzurpatorów i pchają się głosić nowe słowo.
I to najzupełniej szczerze. Rzeczywiście, właśnie wtedy najczęściej nie są w stanie dostrzec nowatorów, którymi wręcz pogardzają. Jako ludźmi zacofanymi i uniżonymi nawet w myślach. Jednakże moim zdaniem, nie ma w tym żadnego istotnego zagrożenia i naprawdę, może pan być spokojny.
Gdyż tacy nigdy daleko nie zachodzą. Za ich entuzjazm m. Można ich oczywiście wysiec rózgami, by wiedzieli, gdzie jest ich miejsce. Ale nic ponadto. Nawet oprawców nie musi pan szukać.
Sami się nawzajem wysieką. Bo są niezwykle zdyscyplinowani. Najczęściej przyjaciel przyjacielowi wyświadczy tę przysługę. Ale nie wykluczam, że sami siebie będą chłostać.
Kajać się przy tym będą publicznie. Co uznać należy za chlubne i budujące. Krótko mówiąc, może pan spać spokojnie. Takie jest prawo.
W każdym razie, uspokoił mnie pan, że z tej strony nic nam nie zagraża. Jednakże widzę jeszcze jedno niebezpieczeństwo. Niech pan mi powie, bardzo proszę, jak wielu jest takich ludzi, którym udziela pan prawa do zażynania, to znaczy tych niezwykłych.
Jestem rzecz jasna gotów chylić czoła przed nimi, ale musi pan sam przyznać, że człowiekowi może zrobić się nieswojo. Gdyby było ich na zbyt wielu. Co do tego także może być pan spokojny.
Tym samym tonem kontynuował Raskolnikow. Tak w ogóle ludzi o nowym składzie myśli, czy zdolnych do powiedzenia odrobinki choćby tylko czegoś nowego, rodzi się niezwykle mało. Wręcz zadziwiająco mało. Jedno tylko jest wyraźnie widoczne. To mianowicie, że prawidłowość narodzin ludzi należących do tych wszystkich kategorii i podkategorii jest w absolutnej zgodzie z jakimś określonym prawem przyrody.
Prawa tego rzecz jasna, dzisiaj jeszcze nie znamy. Przekonany jestem jednak, że takowe istnieje i kiedyś zostanie odkryte. Ogromna masa ludzka, ów materiał, po to tylko przecież istnieje na świecie, by w końcu, za pomocą jakiegoś bodźca, jakiegoś nieodkrytego dotąd procesu, dzięki przemieszaniu plemion i ras, wydać na świat, choćby w proporcjach 1 do 1000, jednego osobnika, troszeczkę samodzielnego. Człowiek nieco bardziej samodzielny urodzi się, być może w stosunku 1 do 10 tysięcy.
Mówię to przykładowo i obrazowo. Urodzony w stosunku 1 do 100 tysięcy wyróżniać się będzie zapewne jeszcze większą samodzielnością. Ludzie genialni to tacy, którzy rodzą się raz na kilka milionów. A na to by pojawili się najwięksi geniusze, owi dobroczyńcy ludzkości.
Musi przeminąć tysiące pokoleń. Gdyż przychodzą oni na świat raz na wiele tysięcy milionów ludzi. Krótko mówiąc, do retorty, w której wszystko to się odbywa, nie zaglądałem.
Niewątpliwie proces ten jest podporządkowany jakiemuś określonemu prawu. W każdym razie być powinien. Tu o przypadku mowy być nie może. Jakiś żarty sobie stroicie? Wrzasnął wreszcie Razumihin.
Chcecie się nawzajem wywieźć w pole, czy co? Siedzą sobie tacy i jeden z drugim za nosy się wodzą. Mówisz to poważnie, Rodia?
Raskolnikow zwrócił się ku niemu swoją pobladłą i zasmuconą twarzą. Słowem się jednak nie odezwał. I dziwne wydało się Razumihinowi, gdy zestawił to łagodne i smętne oblicze z nieskrywaną, natrętną, zjadliwą i wręcz wrogą sarkastycznością Porfirego. No, bratku... Jeśli rzeczywiście mówisz to poważnie, to oczywiście masz rację, mówiąc, że nie są to poglądy nowe, bo o wszystkim tym po tysiąc kroć już czytaliśmy i słyszeliśmy to, lecz w tym wszystkim, co mówisz jest rzeczywiście coś oryginalnego, coś, co ku memu przerażeniu rzeczywiście jest wyłącznie twoje.
A mianowicie to, że dopuszczasz udzielenie sobie samemu przyzwolenia na rozlew krwi, kierując się własnym sumieniem i... Wybacz mi, czynisz to nawet z niejakim fanatyzmem. To jest, jak się wydaje, przewodnia myśl twojego artykułu. Przecież takie przyzwolenie wedle własnego sumienia na rozlew krwi to, moim zdaniem, jest straszniejsze niż przyzwolenie na jej rozlew urzędowe, ustawowe. Zupełnie słusznie.
Jest straszniejsze. Powiedział Porfiry. Chyba za daleko się posunąłeś. To to jakieś nieporozumienie.
Muszę przeczytać. Zbytnio się tym chyba zafascynowałeś. Nie wierzę, że możesz tak myśleć.
Koniecznie przeczytam. W artykule tego wszystkiego nie ma. Tam są tylko napomknienia.
Powiedział Raskolnikow. Tak, zaiste tak. Porfiry wręcz nie mógł usiedzieć na miejscu.
Teraz mam niemal dokładne wyobrażenie tego, jak pan raczy się zapatrywać na przestępstwo. Jednakże proszę mi wybaczyć moją natarczywość. Samemu mi wstyd, że tak się panu narzucam. Ale muszę to z siebie wyrzucić.
Dopiero co uspokoił mnie pan, jeśli chodzi o przypadki omyłkowego pretendowania przez kogoś do niewłaściwej kategorii. Ale znowu, nachodzą mnie wątpliwości natury, że tak powiem, praktycznej. Przypuśćmy, że jakiś jegomość, czy też młodzieniec, wmówi sobie, iż jest likurgiem albo mahometem.
Ma się rozumieć? Przyszłym. I celem urzeczywistnienia tej myśli zacznie usuwać wszelkie przeszkody. Wie bowiem, że droga przed nim długa, a na jej przebycie potrzebne są pieniądze. I zacznie je zdobywać na tę właśnie drogę.
Wie pan jak? Zamiotow w swoim kącie nagle parsknął śmiechem. Raskolnikow nawet oczu nie podniósł. Muszę się z panem zgodzić.
Powiedział z największym spokojem, że takie przypadki rzeczywiście mogą mieć miejsce. Głupi i pyszałkowaci szczególnie łatwo mogą dać się złapać na ten haczyk, zwłaszcza młodzi. A więc widzi pan. I jakże wtedy będzie?
Także. Roześmiał się Raskolnikow. Nie ja, przecież jestem temu winien. Tak jest i tak zawsze będzie.
Przecież ten tutaj skinął głową w stronę Razumichina. Przed chwilą mówił, że daje przyzwolenie na rozlew krwi. No i co z tego? Przecież społeczeństwo aż nazbyt dobrze jest przed tym zabezpieczone zesłaniem, więźniami, sędziami śledczymi, katorgą.
Czymże więc się tak przejmować? Macie złapać przestępcę. Aha, jak już go złapiemy, to wiecie, dokąd ma wieść jego droga. Rozumuje pan logicznie, a co jednak z sumieniem?
Co pana obchodzi jego sumienie? Tak tylko pytam, ze względów humanitarnych. Jeśli ktoś jest świadom popełnionego błędu i ma sumienie, to niechaj trapią go wyrzuty. Może to być dla niego dodatkową karą, oprócz katorgi.
A może tym, którzy są rzeczywiście genialni? Zapytał nastroszony Razumichin. To znaczy tym, którym dano prawo do zabijania innych.
Trzeba oszczędzić wyrzutów sumienia nawet jeśli krew przelali. Skąd to słowo trzeba? To nie jest kwestia nakazu lub zakazu, jeśli litujesz się nad ofiarą.
To niechaj cię one trapią. Cierpienie i ból nieodłącznie towarzyszą szerokim horyzontom myślowym i głęboko współczującemu sercu. Prawdziwie wielcy ludzie, jak mi się wydaje, powinni na tym świecie doświadczać wielkiego smutku. Dodał nagle melancholijnie, tonem wyraźnie kontrastującym z całością rozmowy.
Podniósł głowę, smętnie popatrzył na obecnych, uśmiechnął się i sięgnął po kaszkiet. Jego obecna powaga w porównaniu z wesołością, z jaką tutaj wkroczył, wyraźnie rzucała się w oczy, z czego zresztą zdawał sobie sprawę. Może mnie pan skląć, na czym świat stoi. Może się na mnie gniewać, ale nie mogę się powstrzymać. Wrócił znowu do swojego Porfiry Pietrowicz.
Od zadania panu jeszcze jednego małego pytanka. Nazbyt już się panu naprzykrzam. Pewna, bowiem błaha idejka przyszła mi właśnie do głowy i chciałbym ją wyjawić, bo obawiam się, że zapomnę. Zgoda. Niech pan przedstawi tę swoją małą ideę.
Poważnym głosem powiedział blady Raskolnikow, stając przed nim i oczekując, co powie. Doprawdy nie wiem, jak to najtrafniej wyrazić. Idejka ta, sama w sobie, nazbyt może filuterna, dotyka rejonów psychologii. Chodzi o to, czy wtedy, gdy pan wykoncypował ten swój artykulik, chociaż właściwie jest to niemożliwe, a więc czy wtedy uważał się pan?
Choćby w niewielkim tylko stopniu. Za człowieka niezwykłego i wypowiadającego nowe słowo. Rzecz jasna w pańskim rozumieniu. Całkiem możliwe.
Ostentacyjnie odrzekł Raskolnikow. Razumihin się poruszył. A jeśli tak, to czy pan zdecydowałby się z powodu takich czy innych życiowych klęsk i niepowodzeń? Albo dla dobra całej ludzkości?
Usunąć przeszkodę? Powiedzmy, na przykład zabić i obrabować. I nagle wydało mu się, jakbym mrugnął do niego lewym okiem. Dosłownie w taki sam sposób, jak przedtem.
Jeśli bym ją usunął, to oczywiście panu nie powiedziałbym tego. Z wyzywającą, wyniosłą pogardą odrzekł Raskolnikow. Pytam o to wyłącznie dlatego, że chciałbym lepiej rozumieć pański artykuł. Pytań jest czysto teoretyczne. Jakaś bezczelna i wyraźna aluzja.
Ze wstrętem pomyślał Raskolnikow. Pozwolę sobie zauważyć, powiedział oschle, że ani za Mahometa, ani też za Napoleona się nie uważam. Jak również za żadną z podobnych do nich osób.
A co za tym idzie? Nie mogę, nie będąc nimi, udzielić panu zadowalającego wyjaśnienia, jak bym postąpił. Niech pan się nie unosi.
Czyż dzisiaj u nas na Rusi każdy nie odgrywa roli Napoleona? Z jakąś straszliwą bezceremonialnością nagle rzekł Porfiry. Już z samej intonacji wyczuwało się.
Że teraz przynajmniej coś stało się dla niego jasne. Czyżby to jakiś przyszły Napoleon również i naszą Alonę Iwanownę w zeszłym tygodniu siekierą zarąbał? Burknął nagle z kąta zamiotów. Raskolnikow milczał.
Tylko hardo i uparczywie wpatrywał się w Porfirego. Razumichin jeszcze bardziej spochmurniał. Od dawna jak gdyby coś zaczynało mu się w głowie świtać.
Gniewnie rozejrzał się dookoła. W ponurym milczeniu minęła minuta. Raskolnikow skierował się ku drzwiom.
Pan już wychodzi. Przymilnie powiedział Porfiry, niezwykle uprzejmie wyciągając do niego rękę. Bardzo się cieszę, naprawdę bardzo, że pana poznałem. A jeśli chodzi o pańską prośbę, to proszę być spokojnym.
Niech pan napisze podanie i wszystko wyłoży tak, jak powiedziałem. Najlepiej będzie, jak je pan przyniesie do komisariatu i wręczy mnie osobiście. Może pan wpaść każdego dnia, choćby nawet jutro. Jestem tam zawsze od 11. Wszystko załatwiamy od ręki.
I nieco porozmawiamy. Przecież pan jest jedną z tych osób, które tam były jako ostatnie. Może więc mógłby pan co nieco nam opowiedzieć.
Dodał dobrotliwie. Zamierza mnie pan przesłuchać oficjalnie, z wszelkimi formalnościami. Gniewnie zapytał Raskolnikow.
A niby po cóż? Na razie nie ma potrzeby. Pan mnie nie zrozumiał.
Widzi pan, chciałem tylko skorzystać ze sposobności, by z panem również porozmawiać. Z wszystkimi zakładcami już rozmawiałem. Niektórzy złożyli zeznania na piśmie, a pan jako ostatnia z osób... Ależ, ależ!
Zawołał jakby z czegoś niespodziewanie się ucieszywszy. Zupełnie zapomniałem jakiś, że ze mnie... Zwrócił się do Razumichina.
To ty, zdaje mi się, zawracałeś mi niedawno głowę tym Mikołaszką. I sam już nie wiem, co o tym sądzić. Dalej już mówił zwrócony do Raskolnikowa.
Faktem jest, że chłopak jest niewinny. Cóż jednak począć? Mitkę również przyszło mi trochę maglować. Wyłożę więc krótko. O co chodzi?
Niech pan powie, która była godzina, jak szedł pan wtedy schodami? Dochodziła ósma. Tak?
Było przed ósmą, jak szedłem po schodach. Odpowiedział Raskolnikow. W tejże samej sekundzie zdając sobie sprawę, że mógł przecież na to pytanie nie odpowiadać. Po schodach szedł więc pan przed ósmą.
Czy przypomina pan sobie, że wtedy na klatce schodowej drugiego piętra drzwi do jednego z mieszkań było otwarte? A może widział pan też dwóch robotników? Albo choćby tylko jednego?
Malowali to mieszkanie. Nie zauważył pan ich? To dla nich jest niezwykle ważne. Malarzy?
Nie, nie widziałem. Zwolna i jakby szukając w pamięci od paru raskolników. Równocześnie natężał umysł i cierpiał katusze, ponieważ pragnął jak najszybciej dojść do tego, co w tym pytaniu jest podchwytliwego, by ustrzec się od powiedzenia czegoś zbytecznego. Nie, nie widziałem. Nie zauważyłem też, by drzwi do któregoś z mieszkań były otwarte.
Natomiast na czwartym piętrze wreszcie rozgryzł istotę owego fortelu. Co sprawiło mu pewną satysfakcję. Przypominam sobie, że jakiś urzędnik wyprowadzał się z mieszkania naprzeciw Alony Iwanowny. Pamiętam to.
Świetnie to pamiętam. Bo żołnierze kanapę stamtąd wynosili i do ściany mnie nią przycisnęli. Malarzy natomiast...
Żadnych nie widziałem. Nie. Nie przypominam sobie, bym gdzieś tam widział malarzy. Zresztą drzwi do żadnego z mieszkań nie były otwarte. No. pewno nie były.
Zapamiętałbym. Czego ty od niego chcesz? Krzyknął nagle, jakby w olśnieniu, raz umichin.
Opamiętawszy się. Przecież malarze pracowali tam w dniu zabójstwa, a on tam był dwa dni przedtem. Jakże więc możesz go pytać o coś, czego nie widział?
Pfff... Wszystko poplątałem. Porfiry stuknął się w czoło. Niech to czarci wezmą. Od tej sprawy już mi się całkiem rozum zmącił.
I znowu, tym razem tonem przepraszającym rzekł do Raskolnikowa. Bardzo zależy mi na znalezieniu kogoś, kto widział ich pracujących między siódmą a ósmą w tamtym mieszkaniu. Pomyślałem więc sobie, że pan mógłby coś powiedzieć. A tu pomyliłem dni.
Musisz być uważniejszy. Ponuro stwierdził Razumichin. Te ostatnie słowa wypowiedziane zostały już w przedpokoju. Porfiry Pietrowicz odprowadził ich bowiem aż do samych drzwi z niezwykłą wręcz uprzejmością.
Oboj wyszli na ulicę posępni i zachmurzeni i dobrych kilka kroków przeszli słowa do siebie nie mówiąc. Raskolnikow wciągnął głęboko powietrze.